Koniec weekendu
Weekend, na który zawsze czekam z utęsknieniem przeleciał
bardzo leniwie. W sobotę, po śniadaniu, miałam sporo werwy i pomysłów na spędzenie
dnia. Jednak spojrzałam na wyrko. Wyglądało tak kusząco i zachęcająco , że wpakowałam się tam z powrotem. Ogarnęło mnie błogie
lenistwo. Postanowiłam zostać w domu. I tak trochę sprzątając i wykonując inne
domowe prace sobota odeszła w zapomnienie. Dzisiaj postanowiłam wyściubić jednak
nos poza dom. Aby się zmobilizować do wyjścia zarezerwowałam nawet bilety do
kina. No ale… rezerwacja nie opłacona, więc nie ma bata nad głową, że
koniecznie trzeba tam pójść :) W zawiązku z tym do kina też nie dotarłam. Za to
wyszłam na spacer. I tu zaczynają się schody. Niby duże miasto, a nie ma gdzie
pójść. No bo ile można łazić na Stare Miasto, zaliczać Łazienki czy inne parki
(nawet te, do których dojazd zajmuje więcej niż godzinę). Poza tym pogoda marna,
dość chłodno, wilgotno i w ogóle. Po kilkunastu kilometrach chciałam napić się czegoś
ciepłego i kawa byłaby na miejscu. A tu
niespodzianka, bo gdzie nie zajrzałam (Starbaks, Grin coś tam), to wypchane po
brzegi. Siedzą tam ludziska z komputerami, telefonami i tabletami w ręku. Tylu
ludzi wokół a tu zombi zatopione w cyfrowy
świat, nie mi osądzać. Dojrzałam w końcu Kostę. Fajnie myślę sobie, w
końcu uda mi się ogrzać wychłodzony organizm. A tu zawód. Zamknięte!!! Cóż, biurowce zamknięte to kawy też nie serwują.
Miałam do wyboru, pójść do jakiegoś centrum handlowego albo… zalegnąć w fotelu
z książką i z własnoręcznie zrobioną latte.
*pisownia nazw własnych celowa