Paryż może poczekać
Paryż może poczekać. Serio. Naprawdę może poczekać. Tak, do
końca świata. Ale od początku.
Poszłam do kina na film „Paryż może poczekać”. Pełna entuzjazmu.
Usiadłam w fotelu. I…
Po zakończonym seansie wiedziałam, że zostałam oszukana. Bo
to co zostało wyświetlone na kinowym ekranie trudno nazwać filmem. To była reklama
Francji. Na dodatek bardzo nieudolna, bo w żaden sposób nie spowodowała, abym
chciała zobaczyć ten kraj.
Głównym bohaterem filmu nie są ludzie. Tylko sponsor Leica,
producent m.in. aparatów kompaktowych. Jednak dla prawdziwego pasjonata
fotografii, jakość prezentowanych zdjęć, zrobiona wspomnianym aparatem, zdecydowanie
nie zachęci do wydania bagatela 20000 złotych.
Koncepcja, by pokazać Francję inaczej niż przez pryzmat
Paryża, była fajnym pomysłem. Jednak większość akcji dzieje się w hotelach, na
drodze i restauracjach. Francuski bohater wchodzi w rolę przewodnika
turystycznego i przynudza z tym samym zapałem jak zawodowiec.
Ujęcia są nieprzemyślane, zrobione jak do paradokumentu,
zresztą jest to nawet zgodne z prawdą. Za tę produkcję jest odpowiedzialna
80letnia żona Francisa Forda Coppoli, która do tej pory zajmowała się kinem
dokumentalnym. Jak widać doświadczenie w branży filmowej może wyjść bokiem.
Muzyka jest irytująca – od tragicznego udźwiękowienia (myślałam, że głośniki
szwankowały w kinie, lecz obsługa mnie, i nie tylko mnie, zapewniła, że jest to
oryginalny dźwięk) po sam dobór repertuaru.
Dodatkowo, jeżeli nie znacie francuskiego – połowa filmu
minie Wam na domyślaniu się o co kaman. Nie dowiedziecie się – ponieważ tłumacz
znał tylko język angielski. Za dystrybucję w Polsce jest odpowiedzialna firma Kino Świat.
Zapewne tylko kawa (no dobra latte), którą nabyłam przed
seansem uratowała mnie przed drzemką podczas tego nieudanego debiutu żony
Coopoli.
Z kina wyszłam bardzo zdegustowana. A co poprawia humor po
kiepskim filmie? Oczywiście czekolada (ale ta zostaje w boczkach) albo długi
spacer. No to był spacer.